Klątwa drugiego albumu nie sięga tego tria.
W 2020 mieliśmy raczej mało powodów do zachwytu. Pandemia, przykręcanie pisowskiej śruby, pełzająca katastrofa klimatyczna… Być może właśnie dlatego debiut polskiego zespołu Dola rezonował z tak wieloma osobami. Wydany w zeszłym roku krążek Dola – mimo, że pojawił się jeszcze zanim zaczęliśmy odmieniać słowo koronawirus przez wszystkie przypadki – był doskonałą ścieżką dźwiękową do wstępnego etapu apokalipsy, zresztą trafił do naszego (i nie tylko naszego) zestawienia najlepszych polskich płyt ubiegłego roku. Zespół porusza się w obrębie ciężkiego, doomowego grania, ale nie unika wycieczek w stronę post-metalu i bardzo atmosferycznych, black metalowych akcentów. Doli udało się wypracować unikalny styl, w którym dusząca melancholia miesza się z eskapistycznymi, wręcz nierealnymi momentami oddechu. Kapela nie próżnowała przez pandemię i w nasze ręce właśnie trafił drugi krążek grupy, zatytułowany Czasy. Debiut zawiesił poprzeczkę bardzo wysoko, czy nowe wydawnictwo Doli przechodzi ten niełatwy test?
Absolutnie! Czasy to album jeszcze ciekawszy, jeszcze bardziej różnorodny, zagrany z jeszcze większą pewnością. Dola mocno się rozwinęła, zamieniając post-rockowe momenty na pełne kreatywności techniki budowania atmosferycznych chwil. Przestrzeń jest tu wciąż ważnym elementem, ale fragmenty poświęcone na oddech zostały znacząco wzmocnione kompozycyjnie. W czystych partiach gitary pobrzmiewa soundtrackowa nutka, odsyłająca do ścieżek dźwiękowych takich gier, jak Diablo II – jakkolwiek absurdalnie to nie brzmi, czułem się miejscami, jakbym trafił do Tristram i nie było nic złego w tym uczuciu, ani nie oderwało mojej uwagi od tego, co działo się na płycie. Dola potrafi zaskoczyć, jak w intrygującym „Przy ziemi”, które zaczyna się skromnie, by przejść do klimatycznego finiszu w rodzaju najlepszych nagrywek z epickiego etapu Bathory. „бога нет” to kolejna niespodzianka, ze zdumiewająco ludzkim groovem basu na początku i podniosłą, niemal sakralną końcówką. Czasy to album piekielnie urozmaicony, wymykający się kategoriom zarówno doom metalu (choć jest tu go sporo), jak i post-metalu – Dola to powiew świeżości, nawet jeśli porusza się po kryptach zalatujących trupem. Niby mamy tu znajome elementy – ciężkie, strategicznie rozmieszczone riffy, wokal diabła nawołującego po ciemnych kniejach, klimaciarskie chwile na oddech – ale odbija je unikalne jak na taką muzykę bębnienie (Stempol zuchu!) i aranżacje biorące z zaskoczenia, jak rozsiane tu i ówdzie harmonie wokalne, czy dyskretne syntezatory. Kiedy w którymś momencie wjechała trąbka, po prostu wstałem i podniosłem ręce do góry w geście muzycznego triumfu. Doom metal to gatunkowy relatywnie otwarty, ale już wyeksploatowany na wiele różnych sposobów. Polskie trio rozwiera go jeszcze bardziej i w taką paszczę wrzuca naprawdę sporo intrygujących elementów – zarówno pod względem kompozycji, jak i aranżacji. Każdy z tych aspektów Dola rozwinęła od debiutu w imponujący sposób. I tak, jak na Doli w pamięć zapadało wiele momentów, tak na Czasach jest ich jeszcze więcej. Nad całością panuje klimat cichej apokalipsy, końca świata w napięciu czekającego do skoku. Tym tropem podążają też tytuły, które można łatwo rzucić na coraz bardziej wykręconą i upadającą rzeczywistość, w jakiej przyszło nam żyć.

Dola dosyć szybko stała się jedną z najgorętszych nazw zarówno na scenie metalowej, jak i pośród niezalowej gawiedzi. Słusznie. Z dźwięków granych przez zespół wyskakuje talent, świeżość i kreatywne pomysły. I kiedy nagrywa się debiut z tak mocnym zestawem, potem może być różnie. Inwencja twórcza może się wyczerpać, jakościowy piorun może już nie uderzyć drugi raz, chemia między członkami zespołu może się zaburzyć. Ale Czasy zgrabnie omijają te pułapki. Być może dzięki temu, że album został nagrany tak szybko, ale stawiam na to, że Dola to po prostu kapitalna grupa. Rzadki talent, który objawia się raz na jakiś czas. Dzisiaj można często usłyszeć, że innego końca świata nie będzie. Dola to wie i proponuje muzykę adekwatną do tego stwierdzenia.